Karierę piłkarską rozpoczynał w Błękitnych Raciąż i przechodząc kolejne szczeble w niższych ligach trafił wiosną 1985 roku do Legii Warszawa, gdzie grał m.in. z Dariuszem Dziekanowskim. Z Tomaszem Arceuszem porozmawialiśmy nie tylko o piłce nożnej, ale także o tym, dlaczego po rozbracie z futbolem, który dokonał się w Finlandii, postanowił zostać na stałe na północy Europy.
[Dawid Ziółkowski] Karierę zaczynał Pan w Błękitnych Raciąż. Pamięta Pan w jakich okolicznościach zaczęła się Pana przygoda z piłką?
[Tomasz Arceusz] Wie pan, można powiedzieć, że ja się wychowywałem na stadionie. Od naszego domu rodzinnego do stadionu Błękitnych jest może ze 100 metrów, mój tata był prezesem klubu, także ja można powiedzieć, że byłem tam od urodzenia. Wiadomo, że pierwsze kroki to stawiało się na podwórku, gdzieś tam się kopało, jak każdy młody chłopak w tamtych czasach.
Nie zagościł Pan na długo w macierzystym klubie. Już w wieku 19 lat dołączył Pan do Ursusa Warszawa i był jego zawodnikiem przez 3 sezony. Dla młodego chłopaka to była szkoła życia?
Tak bym tego nie nazwał, w tamtych czasach troszeczkę inaczej się żyło. W Warszawie mamy bardzo dużo rodziny, bracia mojego taty, inni kuzyni. Ja mieszkałem u wujka […] Wiadomo, że ja byłem bardzo młody, kiedy wyjechałem do Ursusa, ale po śmierci taty mieliśmy bardzo duże wsparcie, przede wszystkim ze strony rodziny […] Okres gry w Ursusie wspominam bardzo miło, można powiedzieć że to tam nauczyłem się jakiejś poważniejszej piłki, chociaż w Raciążu jak na tamte czasy to też dawaliśmy radę, bo graliśmy nawet w III lidze, której poziom był naprawdę wysoki, bo grały tam rezerwy pierwszoligowych klubów – Gwardii Warszawa czy Legii Warszawa, więc małe przetarcie już miałem w Raciążu. Później w Ursusie to już wiadomo, tam naprawdę była niezła drużyna, Ursus walczył o awans. Kiedy ja przychodziłem, to poprzedni sezon skończyli chyba na 3. miejscu, no więc oczekiwania były takie a nie inne. Ursus spełniał wtedy rolę dzisiejszego sponsora i jakieś swoje oczekiwania mieli, ale pamiętam, że naprawdę nieźle dawaliśmy sobie radę, byliśmy cały czas w czołówce. Później chyba w przyszłym sezonie zakłady zaczęły troszkę mniej sponsorować klub, jeśli to można tak powiedzieć, ale Ursus przede wszystkim wychowywał tych zawodników i oddawał ich do wyższych lig, m.in. do Legii.
Potem były Lublin, Bielsko-Biała i na krótko Orzysz. Wreszcie wiosną 1985 roku trafił Pan do Legii. W jakich okolicznościach znalazł się Pan na Łazienkowskiej 3?
Można powiedzieć, że moja droga do Legii była dość zawirowana. Już kiedy grałem w Ursusie, strzelałem trochę tych bramek i z tego co mi wiadomo i z tego co pamiętam Legia robiła już jakieś zakusy, żebym już wtedy przyszedł do nich, ale niektórzy odradzali, że jeszcze nie, niektórzy mówili, że to już najwyższy czas. Czasami posłucha się złego doradcy i potem się żałuje. Ja na przykład żałuję, że po pierwszym roku gry w Ursusie, debiutanckim można powiedzieć na dość wysokim poziomie, tam nie przeszedłem. Już wtedy wiedziałem, że Legia mnie chce, ale ktoś wtedy źle doradził i tak to się skończyło. Poprzez Motor Lublin, poprzez krótką wycieczkę do Bielska-Białej tam trafiłem. Wtedy Legia już się uparła […] Trafiłem też na parę miesięcy do Śniardwych Orzysz, można powiedzieć, że to była jakaś kara za to, że wcześniej nie przyszedłem do Legii, ale tak się stało, że ze Śniardwym przyjechaliśmy na taki obóz przygotowawczy do Warszawy i graliśmy sparing z Legią II, w której grało bodajże 9 czy 10 zawodników z I drużyny. Chyba nieźle dawałem sobie radę, bo pamiętam że już po paru dniach miałem się stawić na Legii.
Jak przyjęto Pana wówczas w szatni? W drużynie były takie nazwiska jak: Wdowczyk, Karaś czy Kazimierski.
Powiem tak, jak przyjechałem na Łazienkowską na początku byłem w drugiej drużynie, gdzie krótki czas trenował mnie śp. Władysław Stachurski – świetny człowiek i trener, żałuję bardzo, że zmarł tak młodo. Zagraliśmy sparing z I drużyną, ja dobrze to pamiętam, bo na drugi dzień już byłem w szatni, a dlatego pamiętam, gdyż druga drużyna wygrała ten sparing 7:6, a ja strzeliłem 6 bramek (śmiech). Na tej podstawie pan Jerzy Kopa powiedział: „Jutro przychodzisz do nas do szatni.”. Pamiętam moje pierwsze kroki, a jeśli chodzi o przyjęcie w szatni, to wiadomo, że byli to zawodowcy i nie było żadnych problemów, wprost przeciwnie. Wiadomo, że trzeba było przejść jakiś chrzest, ale można powiedzieć, iż to są tajemnice szatni i to jest nieuniknione i myślę, że tak jest do tej pory.
Pierwsze pół roku w Legii to 14 meczów i jedna bramka. W kolejnym sezonie było zdecydowanie lepiej - w 26 meczach w lidze zdobył Pan 14 goli. O 7 więcej niż Dziekanowski. To była satysfakcja, że chłopak z Raciąża staje się gwiazdą Legii Warszawa?
Myślę, że tak o tym nie myślałem, nie było to nic takiego. Każdy miał swoją rolę w zespole, Darek przyszedł chyba do nas w połowie sezonu. Każdy wie jakie miał umiejętności i myślę, że wielu podziwia go do dziś, a to że strzeliłem ileś bramek więcej, a on mniej to absolutnie nie ma żadnego znaczenia, przynajmniej dla mnie. Byliśmy troszeczkę innymi zawodnikami, tak jak mówię - każdy miał swoją rolę. Mnie akurat przypadła taka, że miałem wykańczać te akcje, no i jakoś mi się udawało (śmiech).
"Tomasz Arceusz - to Legii jest Prometeusz!". Często słyszał Pan to z trybun?
No pewnie, że tak. Wiadomo, że po jakiejś udanej akcji i bramce to się pojawiało. Wiadomo, że „Żyleta” jest słynna z różnych takich przyśpiewek. Pewnie, że się to słyszało, to podnosiło na duchu i na sercu robiło się dużo przyjemniej. To są oczywiście niezapomniane wspomnienia.
W Legii spędził Pan łącznie 4,5 sezonu. To był najlepszy czas w Pana karierze?
Oczywiście, że tak, chociaż wiadomo, że z perspektywy czasu człowiek może powiedzieć, że coś tam można było zrobić lepiej, może inaczej. Tak jak powiedziałem już wcześniej, ta Legia, w której ja grałem, to były zupełnie inne czasy niż teraz, tego nie można porównywać. My sobie bardzo dobrze dawaliśmy radę w europejskich Pucharach, mieliśmy tą satysfakcję, że nie byliśmy gorsi od najlepszych piłkarzy na świecie, bo graliśmy przeciwko Rummenige, przeciwko mistrzom świata Włochom, to były takie nazwiska jak: Bergomi, Zenga czy Altobelli. Myśmy sobie z nimi dawali radę, mecze były wyrównane. To była dla nas największa satysfakcja. Żałujemy bardzo, że nie zdobyliśmy wtedy mistrzostwa Polski, że ja nie zdobyłem, ale taki jest sport.
Tomasz Arceusz (stoi w środku) z czołowymi piłkarzami warszawskiej Legii [Foto: legia.com]
Jak Pan sądzi, dlaczego drużyna ze wspomnianym Dziekanowskim, Piszem, Kazimierskim, czy Kubickim nie zdołała wywalczyć mistrzostwa Polski? Konkurencja w lidze była silniejsza niż dziś?
Myślę, że było tak jak wszędzie. Była ta czołówka, dziś stawka jest bardzo wyrównana, a w tamtych czasach to były przede wszystkim trzy drużyny – Widzew, Legia i Górnik Zabrze. Było to strasznie wyrównane – pamiętam, że wygraliśmy u siebie z Widzewem 3:0, a za tydzień przegraliśmy 0:3 w Zabrzu i tak jak my byliśmy zdecydowanie lepsi od Widzewa, tak Górnik był lepszy od nas. Czasami to zależało od szczęścia, nie wiem co jeszcze […] czegoś tej naszej Legii jednak wtedy zabrakło.
Po okresie gry na Ł3 przeniósł się Pan do Finlandii. Czemu obrał Pan akurat taki kierunek?
Powiem panu tak, wtedy były zupełnie inne czasy, były absurdalne przepisy. Trzeba było mieć około 60 meczów w reprezentacji, żeby dostać zgodę na wyjazd za granicę. I tak jak powiedziałem wcześniej, doskonale dawaliśmy sobie radę w Europie, m.in. z Interem. Jacyś menedżerowie się zgłaszali, zwłaszcza we Włoszech. A dlaczego Finlandia? Zbliżałem się do trzydziestki, a wtedy to nie był zły kierunek przede wszystkim pod względem finansowym. A dziś sytuacja jest zupełnie odwrócona, bo Finowie przyjeżdżają do nas, bo w polskiej lidze płaci się zdecydowanie lepiej niż w fińskiej. Tak to się pozmieniało.
Co zastał Pan po przenosinach, jeśli chodzi o poziom piłkarski? Wówczas tamtejsza piłka dopiero się profesjonalizowała.
Na pewno nie był to jakiś wysoki poziom. Wtedy, jak ja przyjeżdżałem, to dominował styl angielski. Teraz to już się bardzo pozmieniało, Finowie powoli zaczynają wychodzić z tego dołka piłkarskiego, tego kryzysu, który trwał dosyć długo. Reprezentacji jest zawsze bardzo trudno osiągnąć jakiś sukces, bo zawsze trafiają do takiej grupy eliminacyjnej gdzie nie mają najmniejszych szans, ale tych młodych chłopaków zaczyna coraz więcej wyjeżdżać za granicę, poziom się podnosi. Podejrzewam, że problem jest taki sam jak w innych krajach europejskich – ten okres przejściowy z juniora do seniora jest trudny i nad tym trzeba dużo pracować.
Jak fińska liga wygląda na tle naszej Ekstraklasy? Czy można powiedzieć, że oni się rozwijają, a my stoimy w miejscu?
Oczywiście oglądam polską ligę, w ogóle wszystkie ligi, jeśli mam na to czas i jakby to powiedzieć, żeby nikogo nie urazić. Finowie w ostatnich latach wybudowali strasznie dużo ogromnych hal, praktycznie w każdym mieście, w których są pełnowymiarowe boiska, na których grają i trenują młodzi chłopcy i to zaczyna przynosić efekty. Taka drużyna jak HJK Helsinki, ona w naszej lidze bardzo dobrze by sobie dała radę, Podejrzewam, że byliby gdzieś w połowie stawki, może nawet pukałaby do tej czołówki. Moje zdanie jest takie, że 3-4 drużyny z ligi fińskiej na pewno dałyby sobie radę w naszej Ekstraklasie.
Czemu zdecydował się Pan na pozostanie w Finlandii na stałe?
Wie pan, tak jak mówiłem to były inne czasy. Wyjeżdżało się po to, żeby zarobić. Ja wyjechałem oczywiście z żoną i dziećmi. Powoli dzieci zaczynały chodzić do przedszkola, później trzeba było zdecydować, czy pójdą do szkoły w Finlandii czy w Polsce. Tu się nauczyły języka, bardzo szybko. Zdecydowaliśmy razem, że zostajemy. Ja miałem pracę, żona miała pracę, ale najważniejsze było dla nas dobro dzieci. Ja i żona byliśmy na drugim miejscu. Dzieci poszły do szkoły pierwszy, drugi, trzeci, czwarty rok… nie żałujemy. Dziś znają bardzo dobrze język polski, fiński, angielski i szwedzki. My jesteśmy każde święta bożonarodzeniowe w Polsce, w wakacje też jesteśmy 2-3 tygodnie w Polsce.
Wróćmy na koniec do Raciąża. Śledzi Pan sytuacje Błękitnych?
Tak, oczywiście. Kiedy jestem w Raciążu, rozmawiam z byłymi kolegami, z którymi kiedyś grałem, stadion Błękitnych nosi imię mojego taty, co jest wspaniałą sprawą dla nas, dla całej rodziny. […] Na pewno jest mi trochę przykro, że tak to się wszystko potoczyło ostatnio, bo Błękitni Raciąż to przede wszystkim tradycja, tacy piłkarze jak Marek Jóźwiak, Bogdan Jóźwiak czy ja. W takim małym mieście jak Raciąż nie ma zbyt wielu sponsorów, a samymi tradycjami daleko się nie zajedzie, ale widzę, że to pomalutku zaczyna się odradzać. Mam nadzieję, że będą stawiać przede wszystkim na młodzież, bo nie ma innej drogi. Jest w Raciążu sporo szkół, więc jest też młodzież. Z tego co wiem, jest tam bardzo dużo chętnych. Sukcesy naszej reprezentacji, coraz lepsza gra klubów, czy to co nasi zawodnicy prezentują we Włoszech czy w Niemczech, to przyciąga młodzież i to trzeba wykorzystać. A zapaleńców, tak jak dziś jest spokrewniony ze mną Paweł Szpojankowski, na pewno będzie więcej. Wielki szacunek dla niego, że podjął się tego, i że ma tą iskierkę do tego, żeby to robić i myślę, że będzie miał dużo poparcia. Uważam, że małe kluby, takie jak Błękitni Raciąż, powinny opierać swoją pracę na wychowaniu młodzieży, bo nie wiem czy III liga to jest odpowiednie miejsce. Wiadomo, że na pewno by chcieli, ja też bym chciał. Chciałbym, żeby byli nawet w Ekstraklasie. Ale takie kluby muszą zrozumieć swoje miejsce w tym świecie piłkarskim. Wychowując młodzież, zauważą ich większe kluby, czy nawet Wisła Płock, czy Legia i wtedy te kluby chcą nawiązywać współpracę. Tak to wygląda w Niemczech czy we Francji. Duże kluby współpracują z mniejszymi, a czasem na takich boiskach jak w Raciążu biegają naprawdę duże talenty.
Dziękuję bardzo za rozmowę.
Dziękuję.
Opo16:37, 16.02.2019
I to jest wywiad a nie jak ostatnio o strażaku 16:37, 16.02.2019
12219:39, 16.02.2019
To był piłkarz,to była Legia
19:39, 16.02.2019
Trec21:33, 16.02.2019
2 0
Dokładnie 21:33, 16.02.2019